Najważniejsze wiadomości
Przetrzymywany bez powodu i bez powodu: polski system przetrzymywania migrantów napiętnowany jako farsa
Otchłań wyzwolenia
Tygodnie w obozach internowania zlewają się w jedno, ale nie ostatnie. Ludzie przygotowują plecaki, przygotowują dzieci na to, co będzie dalej, i czekają z niepokojem, mając nadzieję, że żaden naczelnik nie przyjdzie z nakazem przedłużenia.
Brama otwiera się o świcie. Ludzie zabierają ze składnicy wszystkie zakazane przedmioty – maszynki do golenia, obcinacze do paznokci, a przede wszystkim smartfony i pieniądze. Strażnicy dają im wskazówki do otwartych obozów, do których mają się udać, oraz papierowe mapy, aby się tam dostać. Możesz iść.
Dla niektórych „taksówki”, jak nazywają je płatni przemytnicy, czekają tuż za rogiem. Inni idą kilka kilometrów, aby dotrzeć do przystanku autobusowego. Osoby opuszczające areszt w Kętrzynie w północnej Polsce czasami udają się do pobliskiego małego sklepu spożywczego. Tam właścicielka, starsza pani, już wie, co robić: wybiera numer: „Przyprowadź trzech panów” – instruuje.
Niektórzy są zdeterminowani, by grać zgodnie z zasadami i dostać się do ośrodka otwartego, ale wydaje się to trudniejsze niż zwykły wyjazd do Niemiec. Areszt śledczy Lesznowola, 40 km od Warszawy, znajduje się w lesie, aw okolicy nie ma komunikacji miejskiej. Sanna Figlarewicz, członkini organizacji pozarządowej Hope & Humanity, mówi, że niektórzy otrzymują wskazówki i są wysyłani na siedmiogodzinny spacer po podmiejskim lesie.
– Gubią się, często przyjeżdżają w nocy, siły bezpieczeństwa w ośrodkach otwartych już śpią i nie ma ich kto wpuścić. Próbowaliśmy zorganizować transport, ale wkrótce byliśmy kompletnie przytłoczeni” – mówi.
„Problem polega na tym, że nie jest jasne, kto powinien pokryć te przejażdżki” – wyjaśnia Magdalena Fuchs, prawniczka ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej. Straż graniczna zarządza ośrodkami detencyjnymi; władze imigracyjne otwarte centra. Mówi, że między nimi nie ma ziemi niczyjej. Straż graniczna odwołuje się do prawa, mówiąc, że nie może przewozić obcokrajowców swoimi samochodami, ponieważ są teraz „wolni”.
W pierwszych tygodniach po wybuchu wojny na sąsiedniej Ukrainie coraz częściej dochodziło do doraźnych zwolnień z obozów jenieckich.
„Strażnicy przyszli w nocy, dali ludziom dwie godziny na spakowanie się i kazali im się wynosić” – mówi Olga, szefowa organizacji pozarządowej wspierającej dwa obozy w zachodniej Polsce. „W marcu chłopiec w klapkach został wyrzucony z domu na noc. Inny był więziony przez 14 miesięcy i otrzymał już kilka odmów azylu, jego sprawa wydawała się beznadziejna, w każdej chwili spodziewaliśmy się nakazu deportacji. Ale nagle znalazł się na ulicy. Wszyscy byliśmy w szoku, nie wierzyliśmy w to, co się stało”.
Spotykam kilku migrantów, którzy planowali zostać w Polsce, ale po kilku tygodniach zamienili swój pobyt w lata osiemdziesiąte.
„Pewna uwięziona rodzina, której pomogłam, miała dwoje małych dzieci, żadnych połączeń z Europą i po prostu tęskniła za stabilizacją” – mówi Joanna Winogrodzka, wolontariuszka pomagająca w areszcie śledczym w Kętrzynie. „Pewnego dnia zadzwonili do mnie, szczęśliwi i z ulgą w drodze do Ośrodka Otwartego. Dwa dni później, w nocy, ponownie zadzwonili z warszawskiego dworca. Mieli już bilety i poprosili mnie o pomoc w zorganizowaniu fotelików samochodowych dla dzieci. Próbowałem przynajmniej przekonać ich, żeby nie podróżowali nocą, ale umierali z chęci wyjazdu [Poland]”.
„Chyba dlatego, że ośrodek otwarty, do którego się udali, znajdował się 30 kilometrów od białoruskiej granicy” — przypuszcza. „Zaledwie kilka miesięcy wcześniej ta rodzina spędziła tygodnie w lesie, próbując go przekroczyć [the border]. Myślę, że myśleli, że to pułapka, że pewnej nocy znowu wylądują w lesie”.
Figlarewicz z organizacji pozarządowej Hope & Humanity opowiada, jak inna rodzina próbowała osiedlić się w Polsce, ale wyjechała z powodu dzieci. Najmłodszy wciąż pamiętał wypychania na granicy, moczenie się w nocy i utykanie, gdy usłyszał na ulicy język polski.
Ludzie, którzy twierdzili, że byli maltretowani przez straż graniczną w lesie lub w areszcie, mówili mi, że nie mają pewności, że władze nie zatrzymają ich ponownie ani nie wywiozą do lasu.
Ale niektórzy naprawdę próbowali osiedlić się w Polsce. Rosa opuściła areszt po ośmiu miesiącach i trafiła do ośrodka otwartego w podwarszawskim lesie. „Ludzie wychodzili stamtąd jeden po drugim, opuszczali budynek z całym bagażem, przechodzili przez kontrolę bezpieczeństwa i wsiadali do samochodów” – mówi.
„Nie miałem dokąd pójść i pilnie potrzebowałem zacząć wysyłać pieniądze do domu, do rodziny, więc złożyłem wniosek o pozwolenie na pracę i znalazłem organizację pozarządową, która pomogła mi znaleźć pracę. A dwa tygodnie później nagle przenieśli mnie 200 kilometrów na północ. To inne otwarte centrum znajdowało się pośrodku niczego, a jedzenia było tak mało, że po kilku dniach z trudem wchodziłem po schodach. Ludzie desperacko szukali pracy, ale pracownicy po prostu wyrzucali ręce w powietrze. Wyglądało więc na to, że ja też powinnam pojechać” – mówi.
„Zapalony odkrywca. Miłośnik piwa. Miłośnik bekonu. Fanatyk sieci. Przedsiębiorca. Pisarz”.