Świat
Fotograf Sergey Makarov opowiada o strasznej ucieczce z Mariupola
Następnie, 26 lutego, w całym mieście zaczęły rozbrzmiewać syreny przeciwlotnicze. Przedmieścia były ostrzeliwane, ale w centrum, gdzie mieszkałem, panowała cisza. Myślałem, że to będzie jak wojna 2014 – ucierpią dwa domy i będzie po wszystkim. Wiele osób wtedy wyjechało. Nie wiesz, jak bardzo jej zazdrościłem.
Sprawy zaczęły się nagrzewać. Z każdym dniem było gorzej.
1 marca zdałem sobie sprawę, że coraz trudniej jest opuścić Mariupol. Wojska rosyjskie zaczęły przejmować kontrolę nad ulicami miasta.
3 marca odcięto prąd i wodę. Nie myłem się od 4 marca. Od tego czasu możemy myć ręce tylko zimną wodą. Połączenie komórkowe zniknęło. Nie mogliśmy się zrozumieć. I byliśmy zmuszeni chodzić do siebie i wymieniać informacje.
Grabieże już się rozpoczęły. W pierwszych dniach wojny kupiłem artykuły spożywcze i około 100 litrów benzyny. To ostatecznie nas uratowało. Na początku pomagałem ludziom przenieść się z obrzeży bliżej centrum.
5 marca odcięto dopływ gazu do domów. To było jedyne światło i ogrzewanie, jakie nam zostało. Zanim został odcięty, mogliśmy przynajmniej rozgrzać się herbatą. Potem zaczął się koszmar. W nocy na zewnątrz było -9°C (około 16°F). Po południu -2 lub -3C (28 lub 27F). W tym samym czasie ukrywaliśmy się przed bombami i nalotami w schronie przeciwlotniczym. Gotowaliśmy jedzenie na ogniu. Na podwórku przepiłowano drzewa. Nie mogliśmy się ogrzać. Żadne słowa nie opiszą, jak to było.
Na początku w naszym schronisku byli tylko mieszkańcy naszego domu, ale potem przybywało coraz więcej osób. Na powierzchni 150 metrów kwadratowych przebywało 100 osób, w tym małe dzieci.
To betonowa piwnica bez światła i wentylacji. Paliliśmy naftę i świece tak długo, jak mogliśmy. Na szczęście mieliśmy toaletę.
Przez cały czas próbowałem kontaktować się z ludźmi spoza miasta i ładować telefon generatorem Czerwonego Krzyża. Wiele osób pogodziło się z faktem, że połączenie zniknęło, ale nie byłem gotów z niego zrezygnować. Od 6 do 9 marca w ogóle nie było połączenia. Przez chwilę myślałem, że zostaliśmy zapomniani.
Najgorsze zaczęło się 8 marca. Rosja rozpoczęła naloty. Najpierw co kilka godzin, potem co minutę. Kilka razy nie zdążyliśmy dotrzeć do schronu i upadliśmy na ziemię, aby się ratować.
Chciałem wyjść z rodziną, ale dostałbym tylko jedną szansę. Gdyby zatrzymali się i przywieźli nas z powrotem, nie starczyłoby benzyny, żeby po raz drugi wylecieć. Ci, którzy pojechali do ewakuacji 5 marca, przenocowali w swoich samochodach, a następnie wrócili do Mariupola. Wrócili i zostali bez gazu.
13 marca znajomi powiedzieli mi, że można wysiąść starą drogą do Berdiańska. Ale był tam zaminowany punkt kontrolny i trzeba było jeździć po kopalniach. Zdecydowaliśmy, że wolimy zaryzykować niż umrzeć w mieście.
14 marca o godzinie 12:45 wyruszyliśmy w kolumnie ośmiu samochodów. Nie było bagażu, tylko ludzie i zwierzęta. W naszym samochodzie było sześć osób. Po drodze widzieliśmy miny i ostrożnie je omijaliśmy.
Na jednym z rosyjskich posterunków żołnierze szydzili z nas: „To twoja wina, że przejechaliśmy przez Mariupol.
Musieliśmy spędzić noc w Berdiańsku. Rosjanie na przejściu powiedzieli nam, że w mieście obowiązuje godzina policyjna „czasu moskiewskiego”. Więc nie mogliśmy iść.
15 marca wyjechaliśmy z Berdiańska do Zaporoża. Po drodze było około 20 rosyjskich punktów kontrolnych. Sprawdzali nasze bagaże, telefony, wiadomości, laptopy.
W ciągu kilku godzin dotarliśmy do ukraińskiego punktu kontrolnego i byliśmy wolni. Teraz chcemy jechać jak najdalej na zachód.
„Organizator. Entuzjasta podróży. Rozwiązuje problemy. Miłośnik muzyki. Oddany uczony kulinarny. Nieuleczalny fan internetu. Zwolennik popkultury.”