Zabawa
Recenzja Treasure – „Zasługuje na małe emocjonalne przełomy”
W 1991 roku nowojorska dziennikarka (Lena Dunham) i jej ojciec (Stephen Fry) przyjeżdżają do Polski, aby – pomimo jego zastrzeżeń – przeżyć na nowo traumatyczne dzieciństwo.
Reżyserka Julia von Heinz ma tu wiele do powiedzenia i na podstawie swojej adaptacji 542-stronicowej książki wyczarowuje nieco komediowy film o kumplach z podróży ojca i córki, poruszający traumę pokoleniową, dziedzictwo Auschwitz i zinstytucjonalizowany antysemityzm. To dziwna mieszanka. Na podstawie autobiograficznej powieści Lily Brett z 1999 roku Za dużo mężczyznHeinz odnajduje swój własny ton jo-jo, gdy idealistyczna, sfrustrowana nowojorska dziennikarka Ruth Rothwax (Lena Dunham) ściera się ze swoim gadatliwym, mającym obsesję na punkcie seksu ojcem Edkiem (Stephen Fry), który przeżył Holokaust. Szczerze mówiąc, von Heinz faktycznie upraszcza materiał źródłowy i gubi wątek fabularny w książce Bretta, w której duch komendanta Auschwitz Rudolfa Hößa towarzyszy parze w podróży – zatrzymanie go to byłoby już chyba za dużo jak na mały film.
Rok po śmierci matki Ruth pragnie poznać własne korzenie i organizuje wyjazd do Polski, aby zobaczyć, gdzie Edek dorastał, zanim hitlerowcy zmusili go wraz z rodziną do getta, a następnie do obozów. Pragnie odwiedzić rodzinną Łódź Edka, mimo że jest wobec niej wyraźnie obojętny: stawia opór, ale ona nie daje za wygraną, gdy wracają do domu jego rodziców, a potem nieuchronnie do Auschwitz-Birkenau. „To nie jest muzeum, to obóz zagłady” – z przekonaniem upiera się w dobrych intencjach administratorów. Wydaje się, że jest pochłonięta przeszłością, od której uciekł, chce nawiązać z nią więź, on chce ją zostawić daleko w tyle. Ewoluował – a przynajmniej tak lubi myśleć.
Niewątpliwą moc osobistą wykonuje duża część pracy, przenosząc film w bardziej emocjonalne sfery
Von Heinz mierzy się z różnicą pokoleniową na poziomie makro i mikro, gdy para zmaga się z tym, przez co przeszli Edek – i polscy Żydzi – jednocześnie ucząc się o sobie nawzajem. Jako dramat nie jest wystarczająco przekonujący. Niektóre próby rozwoju charakteru Ruth – ma ona coś w rodzaju zaburzeń odżywiania i skłonności do samookaleczania – wydają się tu przynajmniej trochę powierzchowne, a może nawet trochę tanie. Silny polski akcent Fry’a i jego komicznie łamany angielski (prosto z powieści) wydają się trochę tandetne, w najgorszym przypadku przypominające Borata. Ale pod tym wszystkim i w ich oczach widać zaangażowanie Dunhama i Fry’ego, którzy mają żydowskie matki. Widać, jak wiele znaczy dla nich ten materiał (Dunham jest producentem) i że niewątpliwa osobista intensywność odgrywa dużą rolę, przenosząc film tu i ówdzie na teren bardziej emocjonalny.
Nie jest to kino szczególnie wyrafinowane; Być może tak by było, gdyby był tam duch Rudolfa Hößa. Nigdy nie będziemy wiedzieć. W obecnej sytuacji, pomimo wszystkiego, co zawiera, jest to dobrze wydeptane terytorium; komedia jest, delikatnie mówiąc, delikatna i wszystko jest pomalowane szerszymi pociągnięciami pędzla, niż na to zasługuje materiał. Jednak jego szczerość sprawia, że warto. Możesz przynajmniej poczuć intencję. Opowiada o porwanej przeszłości i jej izolacji, psychicznej i fizycznej, a najbardziej efektowne ze wszystkiego jest żywe odtworzenie Polski po Żelaznej Kurtynie – mrocznego, upiornego reliktu, który nie do końca może ukryć historyczne okropności. Nakręcona w zaniedbanych, niekochanych, zaniedbanych zakątkach Niemiec, rekonstrukcja Warszawy z 1991 roku jest przygnębiająco ponura, niebo wiecznie szare, wnętrza brązowo-beżowe, jakby kolor i radość odpłynęły z tego miejsca. Jakby całe miasto było zawstydzone.
Całość jest trochę za lekka i niezbyt tandetna i sentymentalna, ale zasługuje na swoje małe emocjonalne wzloty i upadki, choćby skromne. A poczucie czasu i miejsca jest żywe.
Typowy awanturnik. Zły odkrywca. Przyjazny myśliciel. Introwertyk.